Słodka trucizna

Data:

Upływ czasu dla jednych filmów bywa łaskawy, dla innych złośliwy. Niektóre produkcje przez lata nic nie tracą na wartości, inne z czasem stają się archaiczne, a jeszcze inne zyskują po wielu latach uznanie jakiego nie doświadczyły w roku premiery. „Bonnie i Clyde” (1967) Arthura Penna ze względu na dynamiczną akcję, dobrą reklamę, entuzjastyczne recenzje i niespotykaną dotąd w kinie brutalność stał się filmem szeroko dyskutowanym i w efekcie – sukcesem frekwencyjnym. Powstała rok później „Pretty Poison” (1968), produkcja znacznie skromniejsza, nie miała tyle szczęścia – mimo pozytywnych opinii nie zdobyła tak wielkiej rzeszy fanów i dziś jest doceniana tylko przez wąskie grono sympatyków starego kina. Nie przypadkiem zestawiłem ten film z gangsterskim obrazem Penna, bo oba dzieła wykorzystują podobny motyw.

Dennis Pitt popełnił w dzieciństwie błąd, który zaprowadził go prosto do zakładu psychiatrycznego. Dzięki pomocy lekarzy chłopak uporał się z traumą i pod opieką kuratora ma rozpocząć nowe życie. Zaczyna pracę w fabryce chemicznej, ma szansę odbić się od dna i stać się porządnym obywatelem. Jednak wymuszony leczeniem długi brak kontaktu z rzeczywistością ukształtował jego wyobraźnię. Gdy wychodził na wolność, kurator ostrzegał go: „Wkraczasz w brutalny świat, gdzie nie ma miejsca na fantazje”. Na wolności Dennis, oprócz pracy w fabryce, zajmuje się także obserwowaniem ładnych dziewcząt przygotowujących się do patriotycznej defilady. Wpada mu w oko piękna Sue Ann o polskim nazwisku i kokieteryjnym usposobieniu. Zaczyna się zabawa, w której zasady fair play nie obowiązują.

Lorenzo Semple Jr za adaptację powieści Stephena Gellera otrzymał nagrodę krytyków nowojorskich. W scenariuszu wymieszał kilka gatunków: komediodramat, romans, kryminał, thriller psychologiczny. I uczynił to tak sprawnie, że żaden gatunek nie dominuje. Trudno więc powiedzieć, czym ten film właściwie jest. Dla przykładu, „Bonnie i Clyde” Arthura Penna to dramat gangsterski, natomiast „Słodką truciznę” nijak się nie da zaszufladkować. Jak ktoś się spodziewa produkcji kryminalnej, to wątek romansowy może przeszkadzać w odbiorze. Jeśli ktoś oczekuje historii romantycznej, to z kolei scen morderstw może nie zaakceptować. Gdy ktoś pragnie obejrzeć dobry dramat lub komedię, to nie dostanie odpowiedniej dawki wzruszeń ani wielu powodów do śmiechu. Film Noela Blacka, laureata Złotej Palmy ’66 za film krótkometrażowy, to słodko-gorzka opowieść o związku pomiędzy miłością i zbrodnią, namiętnością i agresją, nieletnią kokietką i schizofrenicznym marzycielem. To także film o przełamywaniu codziennej rutyny, pragnieniu wolności i próbach usamodzielnienia.

Gdy wspomni się nazwisko Anthony’ego Perkinsa to przed oczami pojawiają się czarno-białe kadry z „Psychozy” (1960) Alfreda Hitchcocka. Zagrał w niej obłąkanego mordercę – Normana Batesa i chociaż jedyną oscarową nominację dostał za inną rolę, to właśnie z thrillera Hitchcocka jest najbardziej pamiętany. To była tak wyrazista kreacja, że nie było sposobu, by się od niej wyzwolić. W filmie Noela Blacka aktor wcielił się w byłego pacjenta zakładu psychiatrycznego, więc podobieństwa do Batesa nasuwają się same. Ale jest to postać złożona z innych składowych. Jest znacznie mniej psychopatyczna, mniej groźna. To człowiek, który nie chce powtórzyć błędów przeszłości, buja w obłokach, dąży do samodzielności, a nawet się zakochuje. Nie podejrzewa, że niewinne kłamstwa, którymi karmi młodą dziewczynę, dadzą efekt inny od zamierzonego. Na własnej skórze przekona się, że świat rzeczywisty różni się od wyobrażeń.

Perkins zagrał swoją rolę bez zarzutu, ale jego młodsza koleżanka, Tuesday Weld, go zdeklasowała. Wcześniej występowała przeważnie w lekkich, komediowych lub obyczajowych filmach. I chociaż była w nich świetna (np. u boku Steve’a McQueena w „Soldier in the Rain” i „Cincinnati Kid”), to dopiero pod koniec dekady stworzyła pełnokrwistą, zaskakującą kreację dramatyczną godną prestiżowych nagród. Zagrała zdolną uczennicę college’u, która jak przystało na prymuskę bierze udział w patriotycznych paradach. Pragnie przeżyć ekscytującą przygodę, ale jej ruchy ogranicza nadopiekuńcza matka. Na pozór wydaje się niewinną, lekkomyślną dziewczyną, ale w jakiś sposób ta jej subtelność zanika i w jej miejscu pojawia się agresja. Sue Ann jest tytułową piękną trucizną (pretty poison) – gdy się jej nie rusza, to jest zupełnie niegroźna, ale gdy się jej „posmakuje”, to wychodzą na jaw zabójcze właściwości.

Za opracowanie muzyczne odpowiedzialny był Johnny Mandel, ale tematem przewodnim jest „Thunderer” („Gromowładny”) Johna Philipa Sousy, marsz patriotyczny z XIX wieku. Porywający, niezapomniany utwór, który już na zawsze będzie mi się kojarzył z boską Tuesday Weld maszerującą w rytm taktów tej melodii. „Słodka trucizna” to pierwszy długometrażowy film Noela Blacka, ale realizacja jest profesjonalna i błyskotliwa. Może i nie zastosowano tu oryginalnych chwytów narracyjnych, aczkolwiek odmalowano obraz atrakcyjny wizualnie, romantyczny, wnikliwy i bezkompromisowy. Nie brakuje tu ciekawych ujęć kamery, dobrych dialogów, przewrotnych i pełnych napięcia sytuacji. Talentu aktorów nie zmarnowano, potencjału historii również. Fabułę poprowadzono w taki sposób, by nie straciła mocnej wymowy i słodko-gorzkiego smaku. Film zasługujący na taką samą uwagę, co najsłynniejsze dzieła z lat 60-tych.